– Jednak nic prawie nie zagraża twemu władztwu, imperatorze – podjęłam ostrożnie po chwili napiętej ciszy. – Wieloletni urodzaj, dobra koniunktura handlowa, brak buntów w barbarzyńskich prowincjach…

– Z wyjątkiem Armenii – wtrącił zasępiony.

– A kogo obchodzi Armenia? – zbyłam rzecz nonszalancko. – Za daleko, by się ktoś nią przejmował. Co innego Judea – dodałam, dobitniej akcentując niemiłą mi nazwę, lecz nie doczekawszy się spodziewanej reakcji, dalej kadziłam bezwstydnie, widząc, że łyka pochwały jak słodkie bułeczki. – Lata twego panowania to czas pokoju i dobrobytu pod roztropnymi rządami światłego, kulturalnego władcy. Lud cię uwielbia…

 Vade retro, Domine!

– Lud rzymski kocha cezara –

– Lud rzymski kocha cezara – podjął z goryczą – dopóki go nie zabije. Wuj Kaligula przekonał się o tym na własnej skórze. Nie był pierwszy i zapewne też nie ostatni. Wielu patrycjuszy zazdrości mi władzy…

– Wszystkie spiski zostały w porę wykryte i zdławione – skonstatowałam, wzruszając ramionami. – Tygellinus czuwa nad twoim bezpieczeństwem, oplatając stare rody siecią donosicieli i szpiegów. Od tej strony na pewno nic ci nie grozi.

Zauważyłam, że drgnął lekko i zrobił się bardziej czujny, gdy wymówiłam imię dowódcy pretorianów i zarazem szefa tajnej służby. Skupił się na moich słowach i zaczął słuchać uważniej. Postanowiłam to wykorzystać.

– Apollonios wykrył jednak ostatnio niepokojące szmery w samym sercu stolicy – podjęłam,  starannie dobierając słowa. – Niebezpieczną ideę krążącą wśród najgorszego motłochu…

– Apoloniusz! – podchwycił Neron. – Drugi raz powtarzasz imię tego niezwykłego człowieka. Wielce sobie cenię jego dotychczasowe usługi. Ma bystry umysł i argusowe spojrzenie. Jako zdolny lekarz potrafi z miejsca dostrzec symptomy każdej, niewidocznej dla innych, choroby. Przyrządzony przez niego ulepek okazał się balsamem na moje gardło. Umie też czytać w gwiazdach lepiej niż mój stary, poczciwy Barbillus. Gdy w zeszłym roku nad Rzymem zawisła złowróżbna kometa, to właśnie on sprawił, że mogłem zasnąć spokojnie…

Mój mistrz rzeczywiście zjawił się w stolicy świata wraz z ukazaniem się komety, choć raczej należałoby rzec, iż zapowiedziała ona jego przybycie. Ponieważ sława wielkiego medyka i mędrca wyprzedzała go, Tygellin nasłał nań niezwłocznie jednego ze swoich agentów. Gdy tylko Apollonios przekroczył bramę miejską i wraz z uczniami zasiadł w pierwszej z brzegu gospodzie do skromnego posiłku, zbliżył się do nich niedbałym krokiem podpity osobnik o wyglądzie wędrownego pieśniarza z lirą w ręku. Bez ogródek oznajmił, że krąży po mieście wykonując pieśni ukochanego imperatora. Przechwalał się także, iż nosi w woreczku na piersi kupioną aż za dwie miny zużytą strunę z instrumentu cesarza, która zapewnia mu powodzenie. Odśpiewał potem nieproszony kompozycję Nerona, wdzięcząc się i popisując w złym guście, pilnie bacząc jednak na wymuszoną reakcję publiki. Ponieważ nie doczekał się oznak podziwu ni uwielbienia, albowiem mag i jego towarzysze prawie wcale nań nie zważali, tocząc między sobą ciche dysputy, zaczął wrzeszczeć, że obrazili władcę i są wrogami jego boskiego głosu. Wielu obecnych w jadłodajni struchlało, był to bowiem czas, gdy tajna służba Tygellina wyszukiwała kolejne ofiary i wtrącała do więzienia pod zarzutem obrazy majestatu.
.

Komentarze