– Również na parterze ma swój kantorek zegarmistrz, Lucjusz Cyferblat… – relacjonował dalej mecenas.

Kamienna maska wreszcie wyraźnie się ożywiła.

– Ach tak, pan Lucjusz! – podchwyciła entuzjastycznie. – Ojciec opowiadał mi o nim. Mieszka w tym domu od zawsze.

– Jest rzeczywiście wiekowy, podobnie jak kamienica – gładko przyznał adwokat.

 .

1540267_683001615119664_3030163213648623797_oKantorek pana Lucjusza zastawiony był starymi zegarami, syfonami i innymi nikomu niepotrzebnymi gratami. Staruszek o szlachetnym, wyżłobionym wieloma latami cierpień i trosk, ale także emanującym nabytą z wiekiem mądrością obliczu, odziany w podniszczony szlafrok, z nieodłączną jarmułką na resztkach siwizny, zasiadał na wózku inwalidzkim, w którym mógł poruszać się po całym niewielkim wnętrzu. Z lupką w oku naprawiał zegarek. Przez półotwarte drzwi, wiodące do dalszej części mieszkania, można było dostrzec tak samo niemożliwie zagraconą sypialnię. Na ścianach wisiały malowidła w ciężkich, złoconych ramach: bujne akty kobiece obok przeraźliwych obrazów rzezi i innych okrucieństw, jakie miały miejsce w różnych epokach i krajach.

Stojący na oknie pusty z pozoru syfon zaczął nagle buzować wypełniającym go gazem, wreszcie eksplodował, rozpryskując niezliczonymi odłamkami szkła. Zegary rozdzwoniły się różnorodnymi kurantami, tworząc szaloną kakofonię.

Lucjuszowi nic się nie stało, był jednak wstrząśnięty. Lupka wypadła z oka, upuścił zegarek na blat stolika. Jego starcze wargi poruszyły się w niemal bezwiednym szepcie.

– Przyjechała…

 .

– W opustoszałej części posesji paru okolicznych pijaczków urządziło sobie melinę… – informował dalej mecenas coraz bardziej znużonym tonem, jaki zwykle przybierał, kiedy musiał mówić o marginesie społecznym. – I to właściwie już wszyscy. Dosyć lumpiarskie towarzystwo. Sadzę, że da sobie pani z nimi radę.

– Tak myślę – potwierdziła zimno. – A… fabryka?

Mecenas westchnął, pocierając nagle zbolałą skroń.

– Częściowo w ruinie. Jedną z hal Ariel wraz ze swoim zespołem wykorzystuje jako salę prób…

– Ariel to ten młody muzyk? – wtrąciła domyślnie panna Lilli. – Brat chorej Olgi?

Prawnik skinął głową.

– Tak, to on…

 .

Hala fabryczna przerobiona została na nocny klub. Ciężkie kotary oddzielały zaścielone wzorzystymi dywanami boksy, w których czekały na klientów fajki wodne o wymyślnych, egzotycznych kształtach. Bar w rogu hali był na razie zamknięty.

Na podwyższeniu miał próbę zespół: Ariel grał na gitarze klasycznej, Emo na skrzypcach, Alicja na wiolonczeli.

Ariel był wysokim, szczupłym przystojnym, długowłosym brunetem o bladej, pociągłej twarzy i dużych, ciemnych oczach. Charakterystyczną dla pewnych kręgów urodę uzupełniały srebrne łańcuchy, liczne kolczyki, a także wymyślne tatuaże na torsie i odkrytych ramionach. Wysokie, wojskowe buty, skórzane spodnie z pasem nabijanym ćwiekami, zniszczony, czarny T-shirt i skórzana kurtka, również mocno zdarta.

Emo to szczupły chłopak z długimi, farbowanym na czarno włosami, o trochę „japońskiej”, dziewczęcej urodzie, z kolczykiem w dolnej wardze. Wyglądał jak młodsza, delikatniejsza wersja Ariela, spoglądał zresztą co pewien czas z uwielbieniem na swego idola. Ubrany był podobnie, lecz z mniejszą ekstrawagancją, w ciuchy droższe i lepiej utrzymane. Przepiękne, migdałowe oczy podkreślał, całkiem zresztą niepotrzebnie, czarnym tuszem, na co jego bardziej męski kolega nigdy by sobie nie pozwolił.

Alicja była zielonooką, rudawą blondynką z buzią aniołka, ubraną w lekką, jasną sukienkę. Jej niewinny wygląd stanowił kontrast wobec groźnie się prezentujących kolegów. Wydawała się jednak przy nich trochę starsza i bardziej dojrzała.

Grali dziwną, tęskną melodię, trochę jakby żydowską, trochę arabską.

Przy wejściu do hali stał wsparty o framugę ochroniarz Kuba, zasłuchany w czarowne dźwięki muzyki. Przystojny, barczysty facet pod czterdziestkę, w opiętym, czarnym podkoszulku na muskularnym torsie. Krótko ostrzyżony, z kwadratową szczęką, wyglądał na byłego komandosa, którym był w istocie, a jednak emanował wewnętrznym ciepłem.

Za plecami zespołu majaczyły, przesłonięte zasłoną z gazy, kształty jakiejś potwornej machiny. Zdawało się, że w pewnej chwili drgnęła, tryb zaskoczył o trybik i ruszyła ze zgrzytem, po czym znowu zamarła. Wszystko trwało nie dłużej niż parę sekund. Grający nie zwrócili na to wcale uwagi, gdyż niemal w tym samym momencie pękła struna w wiolonczeli Alicji.

Zespół przerwał grę. Dziewczyna sprawiała wrażenie poruszonej.

– Coś ci się stało? – zapytał szybko Ariel

– Nie, nic… – zaprzeczyła równie szybko wiolonczelistka.

– Pomóc ci? – zaoferował się chłopak.

– Ona już tutaj jest – stwierdziła, wpatrując się w przestrzeń. – Przyjechała.

– Jaka ona? – zdziwił się gitarzysta.

– Właścicielka – wyjaśniła, marszcząc czoło. – Lilli Herzenglas.

Wstała i ruszyła do wyjścia nieco lunatycznym krokiem. Trójka mężczyzn spojrzała za nią w napięciu. Kiedy mijała Kubę, wymienili się spojrzeniami i porozumiewawczo skinęli głowami. Potem Alicja wyszła na zewnątrz, na fabryczny dziedziniec, będący zarazem tylnym podwórzem kamienicy.

– Idziesz po nową strunę?! –zawołał za nią Ariel.

– Daj jej spokój – wtrącił nieśmiało Emo. – Pewnie jakieś kobiece problemy…

– A co ty wiesz o kobietach – zgasił go protekcjonalnie starszy chłopak.

Kuba przerwał mu dosyć ostro.

– Chyba wszyscy mamy teraz ten sam problem – oświadczył. – Poszła zawiadomić Opiekuna. Ja także do niego pójdę. A wy ćwiczcie dalej, chłopcy.

– No jasne, co mają do gadania młodzi najemnicy – wymamrotał pod nosem Ariel.

Po wyjściu ochroniarza, młodzieńcy grali dalej sami, choć nie szło im już tak zgrabnie, jak wcześniej w tercecie. Nie obeszło się bez paru pomyłek i zgrzytów, kwitowanych syknięciami Emo i bluzgami Ariela.

 .

– Jak już panią informowałem, ktoś wynajął budynek fabryczny i założył w nim nocny klub – mówił dalej mecenas, błądząc znowu po meandrach witraża z eteryczną Temidą.

Nie widział oczu rozmówczyni, lecz przysiągłby, że zamrugała powiekami.

– Jak to: ktoś?

– Właściciel jest dosyć tajemniczy – wyjaśniał z zakłopotaniem prawnik. – Mimo usilnych starań, nie udało mi się z nim bezpośrednio skontaktować… W jego imieniu występował zawsze Jakub Walczyński, będący w tym lokalu ochroniarzem.

Panna Lilli syknęła jakby zniecierpliwiona.

– Dobrze, zajmę się tym. Nie mam nic przeciwko knajpie, pod warunkiem, że będzie mi płacić regularny czynsz.

Mecenas sapnął z ulgą.

– W Urzędzie Miasta nie skarżyli się na nich, więc i pani nie powinna mieć z tym kłopotów. Jeśli dysponuje pani teraz czasem, moglibyśmy pojechać na miejsce i wszystko razem obejrzeć.

Lilli wstała nagle, jednym zrywem. Zdawała się lekka i zwiewna, jak wyobrażona w szkle, ślepa na ludzką nędzę boginka. Podobnie jak ta z witraża miała też szklane serce. Rodowe nazwisko zobowiązuje. I tradycja kilku pokoleń bezwzględnych kapitalistów.

– Dziękuję – odmówiła uprzejmie – dość już się pan natrudził w mojej sprawie. Skoro, jak pan twierdzi, problemy z lokatorami dadzą się rozwiązać, od tej chwili muszę sama borykać się z moim dziedzictwem.

Zdawała się gotowa zmierzyć nie tylko z garstką zasiedlających jej rodową ruinę odmieńców, lecz także z całym światem. Mecenas spojrzał na nią z podziwem. W tej kruchej z pozoru osóbce czaiła się wielka siła. Zapewne nietzscheańska Ville zur Macht.

– Jak pani sobie życzy, panno Lilli – rzekł miękko, układnym uśmiechem maskując radość, że nie będzie musiał znowu odwiedzać koszmarnej rudery.

 .

1382783_1466651636894051_187763289_nUlica Niebyła zwana była kiedyś Niebywałą i należała do jednej z najbardziej reprezentacyjnych promenad Miasta. Nic dziwnego, skoro znajdowała się w ścisłym Śródmieściu, zaledwie dwie przecznice od Alei Papieskiej, która zwała się niegdyś Petersburska. Kolejne piętra kamienic zajmowali bogaci burżuje i urzędnicy, wedle rangi i statusu majątkowego, podczas gdy plebs gnieździł się, jak Pan Bóg przykazał, w bocznych klitkach i suterenach. Druga z wielkich wojen i komunistyczny reżim zmieniły jednak wszystko, wywracając na nice wielowiekowy porządek rzeczy. Motłoch z piwnic, złych dzielnic i okolicznych wiosek wlał się do starych luksusowych apartamentów, dzielonych jak leciało na dwa, trzy mieszkania: komuś dostawały się salon i sypialnia, komuś pokój dziecinny, służbówka albo kuchnia ze zdewastowaną łazienką. Toalety były zazwyczaj wspólne, jedna na piętro.

Panna Lilli myślała o tłumach nieszczęsnych oszukanych, między których „równo” dzielono cudze mienie mocą komunistycznego przykazu. Przynajmniej udowodnili w praktyce, pomyślała z sarkastycznym uśmiechem, że kiedy zabiera się bogatym i rozdaje biednym, biedni nie stają się od tego bogatsi. Po prostu wszyscy są równo biedni.

Limuzyna kołysała się niczym statek na falach, pokonując dostojnie kolejne wyrwy w spękanym, rozkruszonym asfalcie. Wreszcie zatrzymała się przed jedną z bardziej okazałych, czteropiętrową kamienicą. Drzwiczki samochodu otworzyły się jakby same z siebie i wyskoczyła z nich drobna figurka właścicielki w eleganckim kostiumie i wielkim kapeluszu. Auto odjechało natychmiast, niemal bezszmerowo i zniknęło w wylocie ulicy. Dziedziczka rozejrzała się wokół z dezaprobatą.

Niegdyś wspaniała promenada wyglądała ponuro i niebezpiecznie. Niegdyś piękne budynki porażały  brzydotą odrapanych, brudnych frontonów, z osypującymi się resztkami gipsowych sztukaterii. Wydawały się koślawe, rozchwiane, ohydne. Dziedziczka zlustrowała rzędy powybijanych okien, ślepe oczodoły, za którymi czaiła się groźna pustka, zwiastująca śmierć. Na jednym z górnych pięter przez resztki stłuczonej szyby powiewały na zewnątrz zetlałe strzępy, które kiedyś mogły być muślinową lub koronkową firanką. Wszędzie obraz zniszczenia i totalnego upadku.

Polnische Wirtschaft – syknęła pogardliwie przez zaciśnięte zęby.

Dowiedziała się wcześniej od mecenasa, że „za komuny” uliczka ta była słynna z niezliczonych pijackich oraz złodziejskich melin, a także nocnego handlu alkoholem. Ciekawa rzecz, iż przyciągała także różnego autoramentu artystów, którym odpowiadały widać lumpiarskie klimaty, a zapewne też niskie czynsze. Kiedy upadł realny socjalizm i pojawiły się sklepy całodobowe, tutejsza młodzież powróciła do tradycyjnych zajęć ich przodków: kradzieży kieszonkowych i prostytucji nieletnich. Pora była dość wczesna, tutejsze rzezimieszki, handlarze kwaśnych owoców i ich zapijaczeni rodziciele odsypiali jeszcze zapewne kolejną pracowitą noc. W bramach nie widać było jeszcze gromadzących się codziennie pijaczków. Bramnych zombie, jak ich zwano w jej przybranej ojczyźnie za oceanem.

Lilli wyczuwała jednak charakterystyczny smród nędzy i degrengolady, znany jej ze słynnych villas miserias, gigantycznych skupisk biedotyBuenos Aires. Tam jednak owo ludzkie robactwo pleniło się na północno-zachodnich peryferiach, nie tak jak tu, nieomal w samym centrum. Choć uliczka zdawała się jakby wymarła, dobiegały tutaj odgłosy hektycznego ruchu budzącego się Śródmieścia, wzbogacone o wycie bliżej niezidentyfikowanych syren karetek lub policyjnych „suk”. Wystarczyło, żeby jakiś zabłąkany, nie znający dobrze Miasta przechodzień albo raczej turysta (chyba nie bez powodu Polacy mówią: „głupi, czy turysta?”) skręcił w niewłaściwą przecznicę, by znalazł się nagle w obcym, niezrozumiałym i przerażającym świecie. Pogotowie albo policja przyjeżdżały rzadko do tego siedliska ludzkiego odpadu, zapewne tylko w razie ostatecznej konieczności.

Panna Lilli była jednak osobą, którą niewiele mogło przestraszyć.

Drobiąc małymi kroczkami w stronę TEJ kamienicy, zdążyła jeszcze cichymi „Verflucht!” i „Donnerwetter!” uhonorować krzywe bruki i wszechobecny brud. Wiosenne słońce słabo operowało w tym mrocznym wąwozie, toteż błoto, zalegające jezdnię i wykoślawione płyty chodnikowe, chyba nigdy nie wysychało. Doskonale pamiętała ze starych fotografii, że kiedyś były tutaj szerokie, równe chodniki, obsadzony lipami deptak, którym dostojnie kroczyli zacni mieszczanie i przesuwały się cicho powozy na gumach.

Oto, co zrobili z siedzibą moich przodków brudni, głupi, nieudolni, niekompetentni Słowianie, wściekle warczała w duchu. Trzeba będzie włożyć teraz fortunę w renowację, by przywrócić  dawną świetność. Ze starymi domami jest jak z kobietami po czterdziestce: im później się decydujesz na remont facjaty, tym trudniej i drożej przebiega.

Stanęła przed uchyloną, przerdzewiałą i zdezelowaną bramą. Uniosła oczy i ogarnęła jednym spojrzeniem zrujnowaną fasadę, próbując wyobrazić sobie, jak mogła wyglądać dawniej. W nieśmiałych promieniach słońca, poprzez przydymione szkła okularów, zdawała się nabierać ciepłej barwy sepii, w której kamienica jakby odmłodniała o co najmniej kilkadziesiąt lat. Mury wygładziły się, wyładniały, wypiętrzyły się dumnie w górę kolumny zdobne liśćmi akantu, wyszczerzyły się złotawo maszkarony na szczycie.

Stojąca nieruchomo kobieta doznała nagle niezwykłej wizji tego, co zdarzyło się tutaj, kiedy Lilli nie było jeszcze na świecie. Przynajmniej w tym świecie, dodała w duchu.

.

Witold Jabłoński

Książka dostępna pod tym adresem: Miasto Nawiedzonych

Komentarze