W surowo urządzonym gabinecie Urzędu Miasta, pod wielkim krzyżem na ścianie i równie spektakularnym orłem z doklejoną złotą koroną, zasiadał za biurkiem dyrektor infrastruktury Mirosław, siwy facet, podobny do nutrii, ubrany w szarawy, tani garnitur. Pochylał się właśnie nad planami jakiejś posesji i plikiem dokumentów w otwartej teczce. Oglądał przez lupę pożółkły, zetlały papier, z trudem odcyfrowując nazwę pisaną cyrylicą: „Ge-rcen-glas”, gdy jego telefon komórkowy zamruczał kościelną melodyjkę: Królowej anielskiej śpiewajmy… Dyrektor podniósł go, uruchomił i słysząc w słuchawce aż nazbyt dobrze znajomy głos, natychmiast odruchowo zerwał się z krzesła, czerwieniejąc na twarzy i prężąc służbiście.
– Tak… tak… rozumiem… – bełkotał urzędnik. – Już przyjechała. Wiem, co mam robić…
Słuchał jeszcze chwilę na baczność, potem siadł z wyrazem ulgi na twarzy.
– Na razie nie zadrażniać… Będzie załatwione… Szczęść Boże, Ojcze Dobrodzieju.
Przerwał połączenie, odłożył komórkę i powrócił do studiowania dokumentów.
.
– Wraz z upadkiem, hm, minionego systemu – informował dalej mecenas – upadł także przemysł włókienniczy, będący niegdyś chlubą i podstawą bogactwa naszego grodu…
– Nie przybyłam tutaj aż z Argentyny, by ratować wasz przemysł – przerwała mu dosyć oschle.
Ciemnołęcki zaśmiał się nieszczerze.
– No tak, oczywiście… Czekamy jeszcze na oficjalne potwierdzenie na piśmie, iż stała się pani pełnoprawną właścicielką domu i fabryki swego dziadka, panno Lilli. Sądzę… mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku…
– Sądzi pan, czy ma nadzieję? – wtrąciła znowu czujnie.
Pomimo ciemnych szkieł czuł na sobie palące, przewiercające go na wskroś spojrzenie. Z wysiłkiem powstrzymał chęć starcia z łysiejącego czoła paru kropelek potu. Rozluźnił jednak kołnierzyk. Egzotyczne perfumy coraz bardziej drażniły go i dusiły.
– Musi pani wiedzieć – zaczął ostrożnie – że tutejsze przepisy własnościowe to jeden wielki chaos. Trudno się czasem połapać w tym gąszczu sprzeczności… Koszt transformacji ustrojowej. Władze Miasta wydają się jednak życzliwe.
Usta panny Lilli zacisnęły się, tworząc cienką linię.
– Wydają się… – powtórzyła z niechęcią. – To pachnie trudnościami. Mój ojciec mawiał, że w tym dziwnym kraju trzeba być gotowym na wszystko – dodała, niby od niechcenia muskając diamentowy wisiorek. – Rozmawiał pan z lokatorami? – zaczęła nagle z innej beczki.
– Oczywiście – odparł prawnik, trochę zbity z tropu nagłą zmianą tematu. – Zawiadomiłem o pani przyjeździe i uspokoiłem, że nie zamierza pani ich eksmitować ani podnosić czynszów… Przynajmniej na razie.
– Boją się dziedziczki dawnych krwiopijców? – zapytała zgryźliwie.
Mecenas zgłębiał wzrokiem giętkie linie witraża.
– Cóż, to chyba całkiem naturalne… – rzekł, z lekka zakłopotany. – Nie brak u nas skrajnych demagogów, straszących ubogą ludność powrotem dawnych właścicieli… zwłaszcza obcego pochodzenia.
– Nie czuję się tu wcale obco – zapewniła żywo. – Dorastałam w atmosferze wspomnień o tym Mieście. Dzięki fotografiom rodzinnym, starym pocztówkom i przewodnikom znam tutaj niemal każdy kamień… przynajmniej w Śródmieściu.
Prawnik pokręcił lekko głową.
– Tak, ja to rozumiem, że dla osób takich, jak my, cały świat jest domem, ale pani także musi zrozumieć, że to prości, ubodzy ludzie. Boją się wszelkich zmian.
– Kto tam jeszcze mieszka? – zainteresowała się dziedziczka.
– Cóż, po niedawnym pożarze właściwie już prawie nikt. Nie podejrzewam większych kłopotów.
– Ogień spowodował duże straty? – pytała dalej rzeczowo, bez cienia niepokoju.
– Nie, proszę się nie obawiać – zaprzeczył szybko. – Spłonęły tylko dwa mieszkania na ostatnim piętrze, w tym jedno całkiem puste. Pożar na szczęście szybko ugaszono. Uznano, że jego powodem była awaria starej instalacji gazowej. Niestety, wskutek tego przykrego incydentu zginęła para głównych lokatorów, rodzice dorastającego rodzeństwa. Biedne dzieci mieszkają nadal w ocalałej części domu, nie mają się bowiem gdzie podziać póki co. Sąsiedzi wspomagają ich, jak mogą. Dziewczynka widziała na własne oczy, jak płonęli matka i ojciec… To musiało być straszne przeżycie! Spowodowało u dziecka rodzaj katatonii. Nie mówi, nie reaguje prawie na bodźce zewnętrzne. Czeka teraz na miejsce w klinice psychiatrycznej…
.
Czternastoletnia Olga siedziała na podłodze w ciemnym pokoju, ubrana w lekką, białą sukienkę, przypominającą trochę szpitalną koszulę. Na kolanach miała sporej wielkości notatnik i komplet cienkich mazaków. Dziewczynka wpatrywała się martwo w jeden punkt. Zmizerowana, blada twarzyczka pozostawała prawie nieruchoma, tylko wargi poruszały się bezdźwięcznie. Nagle ożywiła się, a w jej szeroko otwartych oczach pojawił się błysk przerażenia. Chwyciła czarny pisak i zaczęła gwałtownie smarować w notesie dziwaczne bazgroły, które tylko ona potrafiła odczytać.
.
– Słyszałam, jak wygląda tutejsza służba zdrowia… – stwierdziła chłodno panna Lilli. – Kto się nią opiekuje? – dorzuciła, jakby od niechcenia, istotne pytanie.
– Teoretycznie jej starszy, prawie dorosły brat – oznajmił prawnik tonem dobrze poinformowanego człowieka. – To oryginał, cały w skórach i srebrnych kolczykach. Próbuje zrobić karierę w branży muzycznej…
– Miejscowy fan gotyku? – podchwyciła domyślnie dziedziczka. – Czy heavy metal?
Mecenas uśmiechnął się niepewnie pod śnieżnym wąsem.
– Raczej nie… ale ja się nie znam na muzyce młodzieżowej. W każdym razie chłopak nie ma czasu zajmować się chorą dziewczynką i poprosił o opiekę nad nią siostry Ostrobramskie…
– Jakieś zakonnice? – spytała zdezorientowana cudzoziemka.
Uśmiech adwokata stał się pobłażliwy.
– Nie, to dwie stare panny, Aurelia i Weronika. Jedna jest dewotką, druga prowadzi salon wróżb jako Madame Wera. Przyjechały tutaj z kresów po wojnie. Studentka Akademii Muzycznej wynajmuje u nich pokój. Mieszkają na parterze…
.
Aurelia spoczywała półleżąc na łóżku. Zasuszona staruszka, obwieszona różańcami i szkaplerzykami. Nad wezgłowiem tłoczyła się cała masa świętych obrazków, pamiątek po pielgrzymkach i rekolekcjach. Stojący obok, na niewielkim stoliku, zapchanym kiczowatymi dewocjonaliami, w centrum zaimprowizowanego ołtarzyka tranzystorowy radioodbiornik w tej chwili był wyłączony. Aurelia, wsłuchana w dobiegający zza ściany klasyczny utwór na wiolonczelę, przebierała ziarnka różańca i poruszała bezzębnymi, pomarszczonymi ustami w bezgłośnej modlitwie.
Pobożną kontemplację przerwał głośny pisk siedzącej na podłodze Olgi. Aurelia uniosła się z wysiłkiem i pochyliła nad dziewczynką.
– Co ci jest, dziecko? – spytała niespokojnie. – Co się stało?
Olga w milczeniu podsunęła jej przed oczy swój otwarty notatnik. Aurelia zamarła na chwilę i lekko pobladła.
Drzwi pokoju otwarły się gwałtownie i stanęła w nich siostra Aurelii, niewiele od niej młodsza Weronika. Madame Wera była jednak o wiele bardziej zadbana, ciemne włosy z siwymi pasemkami nosiła ułożone w skomplikowany kok, pomarszczoną twarz pokrywał staranny makijaż, nadający ostrym rysom nieco „demoniczny” wygląd. Strój roboczy stanowiła znoszona, czarna suknia do kostek. Całości stylizacji dopełniało sporo tandetnych, „magicznych” pierścionków na palcach, „srebrne” bransolety na przegubach i naszyjnik z metalowym pentagramem.
– Co się dzieje?! – spytała ostro, mierząc wzrokiem siostrę, jakby z góry ją obwiniała o wszystko. – Właśnie skupiałam się nad tarotem… Czemu krzyczałaś?
Aurelia nie wykazała cienia skruchy.
– To nie ja, tylko Olga – odparła przejęta. – Nasz Pan znowu jej zesłał widzenie.
– Jakie znowu widzenie? – sarknęła podejrzliwie Madame Wera.
– Nie wiesz? – spytała pogardliwie dewotka. – I co z ciebie za wróżka? Twoje karty i diabelskie gusła nic ci nie dają, bezbożnico. Ślepa jesteś jak kret, moja miła – skrzeczała zjadliwie. – Błądzisz w ciemnościach…
Wera ujęła się pod boki, nie zamierzając ustępować najbliższej krewniaczce.
– I co zobaczyła twoja pupilka? – zapytała z przekąsem.
– Nasz Pan zsyła Oldze ostrzegawcze widzenia, bo jest dobrą, pobożną dziewczynką – oświadczyła z przekonaniem Aurelia. – Wie, że wróg czyha u bramy… Zło czai się wszędzie… Przyjechała!
– Jaki wróg?! – zawołała zdezorientowana Weronika. – Co ty bredzisz?! Kto przyjechał?!
– Diablica – wyjaśniła Aurelia, dygocząc na całym ciele.