Zachodzę to pytanie – mówiąc prostą żołnierszczyzną – od dupy strony. Nie, żebym ja akurat… Ale tak mi po prostu wygodniej. Chodzi o restaurację wyjątkową – o kasyno garnizonowe.

RD-115(inside)Obserwacje czerpię z własnych doświadczeń militarnych, nabytych na żywca w czasie służby wojskowej w Pułku Łączności w dolnośląskim miasteczku Strzegom. „- Jo wos ostrzegom, he, he” – zażartował dowódca na szkółce podchorążackiej wręczając mi przydział. Doprawdy, nie było przed czym. Byle tylko złapać garnizonową liturgię, o czym można by dać cały recital w Kołobrzegu. Tak nawiasem, cytat z dawno już śp. Jerzego Dobrowolskiego („- Cóż ja, biedny miś?”), bo wczoraj był mi do czegoś potrzebny. „Jest taka anegdota z międzywojnia – pokazali facetowi w zoo żyrafę. Powiedział: Niemożliwe! Takich zwierząt nie ma. – A ja wczoraj (13 lipca 1984 r.) obejrzałem Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu”. Dobrowolski zalecał: „Ktokolwiek by coś wiedział, niech się tego trzyma.”

Część liturgii odbywała się w Kanie Galilejskiej, czyli w kasynie jednostki. Panowie oficerowie, którzy w gabinecie dowódcy, w kancelarii, sali odpraw czuli się jak ryby bezlitosną ręką wyrzucone na piach, w kasynie czuli się jak w przyfrontowej ziemiance, czyli w miejscu urodzenia. I jak pani Marysia pytała dla proformy, czy może koniaczek, zrywał się jeden porucznik z drugim, szczypał za pupsko (a było za co!) i z pyskiem: „Coś ty, Maryśka?! Och….aś od wczoraj?” Bo wczoraj (a i przedwczoraj, a i zaś, a i onegdaj) padało to samo pytanie i ta sama odpowiedź: „- Dawaj pięć szybkich. Potem się będziemy delektować!” Maryśka wiła się od tego szczypania i piszczała na druhna na porządnym weselisku w moich stronach. Ale na stół wjeżdżało, co trzeba. I to na baczność! Kieliszki równiutko, jak szweje na placu apelowym w dzień przysięgi. Padała komenda: „Wystąp!” Kieliszek wysuwał się z szeregu i natychmiast przenoszony bywał do rezerwy. „Rezerwa nie zapomniała…”

I teraz sprawy toczyły się już siłą bezwładu. Występowała przede wszystkim arcypilna kwestia ustalania na bieżąco, kto w jednostce jest ch…m, jak wielkim i dlaczego. Licytacja bywała zażarta. Co chwila następny kandydat przebijał poprzedniego. W całym późniejszym życiu nie spotkałem się z tym, żeby mężczyźni tak często, obficie i podaniem przykładów rozmawiali o męskim atrybucie. Może w darkroomach na zapleczu lokali w czerwonej dzielnicy w Amsterdamie. Chociaż pewnie i tam nie tyle.

Po ustaleniu – tak z grubsza – kto, na którym miejscu i za co uplasował się w tym notowaniu listy przebojów, panowie oficerowie przystępowali do rozbioru kwestii centralnej. Która kobitka z kancelarii i intendentury oraz koszarowego szpitaliku ma tego więcej i z której strony. Padały najrozmaitsze typy i nieraz bardzo wyrafinowane uzasadnienia. Wynikało z nich, że panie – w większości matki, żony i kochanki wyższych szarż – zostały przez lata dość gruntownie spenetrowane manualnie za załomem, w magazynie, na zapleczu. A że przy tym nie piszczały? A po co? Jeszcze by kto pomyślał, że to alarm bojowy? A to tylko zwykłe manewry. Więc teraz na blat wyjeżdżały krągłości, parametry, numery bielizny, różne meandry, zakola. Wspominano nagłe, śmiałe ataki, pospieszne szturmy, zdobywanie przyczółków, rozwijanie natarcia, nawet penetrację na tyłach.

Ale fizjologia dopominała się swego. Więc kiedy na czoło w trakcie omawiania kampanii wokół – na przykład – Jolki od lewatywy występował pot, oficer ścierał go chusteczką. Gdy ta swołocz występowała obowiązkowo po raz drugi, ocierał czoło po raz drugi, ale chusteczki do kieszeni już nie chował, lecz wyżymał ją nad podłogą jak szmatę do podłogi. Gdy oficerom zdarzało się popuścić gazów, a zdarzało się, reagowali na to jak starzy frontowcy na dalekie odgłosy ostrzału artyleryjskiego – bez mrugnięcia okiem. Zwłaszcza że ostrzał szedł z wielu stron naraz. A tu i pęcherzowi trzeba było pofolgować. Do ubikacji po schodkach w dół, więc któż by się drapał? Obowiązywała metoda – na Tarzana. Bo w rogu stała palma w drewnianej skrzyni. Więc dwa kroki w bok, pod palmę. „Ożywczy strumyk chłodził ich mile…” Jeszcze strzepnąć, żeby mundur polskiego oficera nie został splamiony i – wracało się do gry. Ta palma bywała regularnie wymieniana. Gdyby stan uzbrojenia naszej armii był wymieny kat regularnie jak ta palma, już dawno bylibyśmy najpotężniejszą armią świata!

Garnizon_we_Wrzeszczu_-_stara_stołówkaZ tym, że w miarę wizyt pod palmą dolne guziki nie bywały zapinane, bo i zdolności manualne się kurczyły. Nie tylko one zresztą.

I tu grande finale! Bo panowie oficerowie opuszczają kasyno. Idą ulicami Strzegomia, a męskie atrybuty melancholijnie powiewają im na dolnośląskim wietrze. Z tym, że na taki widok żadna z miejscowych pań nie krzyczy, że będą napastować i gwałcić. Żadna nie przebiega na drugą  stronę ulicy, nie wzywa milicji, nie słychać pisku. Dlaczego? To proste. Te panie, nauczone doświadczeniem babć i  matek wiedziały już nieco o możliwościach panów oficerów, świeżo wybywszych z kasyna.  Co wiedziały?

Odpowiem tekstem pewnego krytyka literackiego, którego czytałem właśnie w trakcie obserwacji owych obyczajów oficerskich. Słuchając tekstów awangardy poetyckiej, wygłaszanych na pewnym szalenie elitarnym wieczorku, zwrócił uwagę na frazę wiersza młodego twórcy. Brzmiała ona: „Uj, uj, uj – mały chuj”.

Krytyk dodał od siebie: „Ano właśnie – mały.”

.

Wiesław Kot

Komentarze