Przywództwo nie jest piękną opowieścią o władzy. To opowieść o autorytecie, wstrzemięźliwości, charyzmie i, przede wszystkim, o odpowiedzialności. Józef Piłsudski, największy przywódca współczesnej Polski, jest uosobieniem takiej właśnie opowieści o władzy.
Podczas wojennej wizyty Winstona Churchilla w jednej z angielskich fabryk pewien robotnik krzyknął na widok przechodzącego premiera: „Oto idzie cholerne Imperium Brytyjskie!”. Churchill zaliczał się do tych nielicznych polityków, którzy samą swoją obecnością wywierali wpływ na otoczenie. Podobnie jak Charles de Gaulle, z którym na początku lat sześćdziesiątych spotkała się siostra Elżbiety II, księżniczka Małgorzata. „Jest tak dystyngowany, tak imponujący, że niemal mu się ukłoniłam” – opowiadała później. Postawę francuskiego przywódcy doceniał także nie lubiący go Winston Churchill. „Rozumiałem i podziwiałem jego wyniosły sposób bycia, chociaż czułem się dotknięty – pisał brytyjski premier. – Kim był: uchodźcą, banitą, który musiał opuścić swój kraj pod groźbą kary śmierci, całkowicie zależny od dobrej woli rządu brytyjskiego. Niemcy zajęli jego kraj. Nigdzie właściwie nie miał punktu oparcia. Mimo to buntował się przeciwko wszystkim. Zawsze, nawet kiedy zachowywał się najgorzej, wydawało się, że wyraża osobowość Francji – wielkiego narodu, z całą jego dumą, poczuciem władzy i ambicji”.
.
Gdyby nie inwazja sowiecka…?
Autorzy podręczników historii z pewnością niewiele miejsca poświęciliby jednak Churchillowi i de Gaullowi, gdyby nie II wojna światowa. Gdyby nie I wojna światowa, a przede wszystkim inwazja sowiecka 1920 roku, być może Józefa Piłsudskiego pamiętalibyśmy ledwie jako działacza PPS i publicystę „Robotnika”. Gdyby nie zimna wojna sięgająca w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku temperatury wrzenia, Ronald Reagan bardziej byłby znany z roli George’a Gippa w filmie „Knute Rockne – stuprocentowy Amerykanin” niż jako mistrz ceremonii na pogrzebie komunizm. Helmut Kohl pozostałby niemieckim politykiem, który wywarł minimalny, a być może nawet zerowy wpływ na globalną politykę, gdyby nie zjednoczenie Niemiec. Gdyby w 1980 roku nie wybuchły strajki na Wybrzeżu, Lech Wałęsa pozostałby jednym z cichych i zapomnianych działaczy Wolnych Związków Zawodowych. Sierpniowy strajk wyniósł Wałęsę do roli przywódcy „Solidarności”, a z czasem ten elektryk został przywódcą i światową ikoną sprzeciwu wobec komunizmu. Przez następnych dziesięć lat będzie Wałęsa rzeczywistym przywódcą narodu zrzucającego sowieckie jarzmo, ale roztrwoni swoje przywództwo w okresie transformacji systemowej, w demokratycznym państwie, którego reguły okażą się dla niego za ciasne i przez to nazbyt krępujące. Gorzkim tego podsumowaniem był start w wyborach prezydenckich w 2000 roku, w których legenda „Solidarności” zdobędzie zaledwie 1,01 procent głosów.
Historyczne okoliczności to gleba, na której wyrastają przywódcy. Bo przywództwo jest zbudowane na emocjach. Doświadczyła tego Margaret Thatcher, która do czasu wybuchu wojny o Falklandy sprawnie rządziła krajem, ale jej prawdziwą pozycję – podobną Winstonowi Churchillowi – stworzyło dopiero starcie z argentyńskimi generałami, którzy postanowili zająć, zamieszkałe od 1690 roku przez Brytyjczyków (stanowczo zresztą opowiadającymi się za przynależnością do Królestwa) Falklandy. Thatcher wygłosiła wówczas słynne zdanie, które dobrze trafiło do serc obywateli Wielkiej Brytanii: „Agresorzy nigdy nie powinni zwyciężać, a prawo międzynarodowe powinno górować nad siłą”, a wojnę prowadziła do ostatecznego triumfu, mimo że wielu polityków, w tym jej przyjaciel Ronald Reagan, namawiało brytyjską premier do zawarcia kompromisowego pokoju. Thatcher jak nikt inny rozumiała jednak, że to zwycięstwo przeora brytyjską świadomość, co po latach spuentowała słowami: „Przestaliśmy być narodem w odwrocie”.
.
Kryzys przywództwa
Wyjątkowy moment w historii ma znaczenie decydujące, ale okoliczności nie są determinantem ostatecznym. Proces upadku komunizmu, który miał dla stabilności świata siłę tsunami, nie zrodził przywódców ani w dawnych krajach satelickich Związku Sowieckiego, ani w samym rozpadającym się Imperium, ani wreszcie w państwach Wolnego Świata. Z identyczną sytuacją mieliśmy do czynienia dziesięć lat później, gdy samoloty wbite w World Trade Center zapoczątkowały wojnę z muzułmańskim terroryzmem i rozbudziły na półkuli północnej emocje, których temperatura była w tej części świata najwyższa od dziesięcioleci. Rzeczywistych przywódców nie wyłonił także kryzys ekonomiczny z lat 2008-2010, który groził totalnym, gospodarczym krachem i mógł objąć całą światową gospodarkę. Kolejny kryzys tylko obnażył słabość dzisiejszych szefów państw, bo był w istocie kryzysem przywództwa. Niewielu polityków dorasta do roli, które pisze im historia. Niewielu tylko ma w sobie dość siły, aby brać udział w „swoistym hazardzie polegającym na nieustannej grze va banque”.
.
Piotr Gajdziński